Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom I.djvu/142

Ta strona została uwierzytelniona.

jęci. Wśród nich więc mogli tak swobodnie rozmawiać, jakby się na osobności znajdowali...
— Długo, długo was w Krakowie nie było — poczęła cichym głosem Lena. — Wam w podróży czas biegł pewnie prędko, nam tutaj powoli. No! i wy mnie porzuciliście dzieckiem, a znaleźli w czepcu!
Westchnęła. Grześ się silił na wesołość.
— W sam czas przybyłem — rzekł — aby wam powinszować...
— Nie wiem czy jest czego — przerwała — bo mnie się iść za mąż serdecznie nie chciało... Ale ojciec kazał, matka prosiła i płakała...
Spuściła oczy jakby je ukryć chciała.
— Zostaniesz w Krakowie? — spytała.
— Muszę — rzekł Grześ — powróciłem jak wyszedłem z sakwy próżnemi, pracować potrzeba, a między swemi lżej i ochotniej...
Oczy Leny podniosły się teraz i długo uparcie wlepione pozostały w Grzesiu. Zdawała się porównywać żywego z tym, który został w jej pamięci.
— Nie zapominajcież o nas — odezwała się spokojnie — gdyście Bogu dzięki wrócili. Stara przyjaźń nie powinna umierać.
— Wdzięczność tem bardziej — przerwał Grześ. — U waszego progu pierwszy znalazłem chleba kawałek i miłosierną rękę...