Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom I.djvu/150

Ta strona została uwierzytelniona.

— Choruje, Bóg widzi z tęsknoty za wami... Nie dziwaczcie...
Grześ jeszcze chciał coś mówić, ale stara go za rękę pochwyciła i dodała żywo.
— Przyjdźcie a prędko. Powinniście...
I odwróciwszy się odeszła.
Grześ stał chwilę jak upojony, i zebrawszy myśli nierychło, z głową zwieszoną do domu się powlókł.
Tego dnia jednak do Balcerów nie przyszedł. Nazajutrz w biały dzień, bo mu się to właściwszem zdało, zjawił się we dworku.
Zastał Lenę z matką, starego Balcera i męża nie było. Zobaczywszy go stara, aż do progu podeszła witać i usadowiwszy przy córce, sama z izby się wysunęła.
Z początku słowa do siebie przemówić nie mogli.
— Któraż was mieszczka oczarowała, tak, że już o nas zapomnieliście? — odezwała się Lena.
— Bóg widzi, żem na te czary zbrojny, i przystępu one do mnie nie mają — odparł Grześ. — Albo w kollegium siedzę lub w domu, rzadko mnie wyciągną z niego...
Lena poczęła mu patrzeć w oczy.
— Czy dlatego, żem za mąż poszła — dodała — nie chcecie mnie znać? Ależ was pięć lat nie było i o was ani słuchu, ojciec naglił,