mał się, jakby ukryć pragnął za braćmi. Był też najmłodszym i dzieckiem prawie.
Wojewoda zapytał ich o to czem się zajmowali, co na dziś im wyznaczonem było. Amor odpowiedział na to w kilku słowach jasnych, z których zmiarkować mógł Grześ, że nauka zaledwie się rozpoczynała...
Niedługo ich zatrzymawszy wojewoda, wskazał, że odejść mogą. Chłopcy jakiemś podejrzliwem okiem zmierzywszy siedzącego klechę i pozdrowiwszy go zdala, ucałowali znowu rękę ojca i wyszli.
Dopiero za drzwiami słychać było swobodne i żywe a pospieszne szeptanie uciekających i wyścigających się chłopaków...
— Chciałem abyście ich widzieli — rzekł wojewoda. — Silni są, zdrowi, nierozpieszczeni, alem zbyt zawczasu ich uczyć nie kazał, aby mogli wprzódy urosnąć i skrzepić się... Teraz już im ława i siedzenie nad tablicą nie zaszkodzi.
Zapukano do drzwi. Wojewoda wstał zwracając się do bakałarza.
— Pomyślicie — rzekł — jutro lub pojutrze dacie mi odpowiedź. Nie chcę, abyście bez rozmysłu przyjęli obowiązek, a pragnę aby wam słodkim był i co w mej mocy dla osłodzenia go, uczynię...
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom I.djvu/185
Ta strona została uwierzytelniona.