Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom I.djvu/208

Ta strona została uwierzytelniona.

Grzegorz głową trząsł.
— Dali mi miejsce Ezopa przy królu.
Kobiety spojrzały po sobie nie rozumiejąc.
— Cóż to jest? — spytały.
Śmiał się bakałarz.
— Trudno wytłumaczyć, mam królowi mówić prawdę, a tak słodką, aby ją przełykał — rzekł wreszcie. — Będę wisiał przy dworze, trochę więcej jak błaznem, a trochę mniej niż ochmistrzem ...
— Nie drwij — przerwała Lena, która nie lubiła, aby ją lekceważono.
— Mówię prawdę — ciągnął dalej Grzegorz.— Nie dano mi żadnego urzędu, ani obowiązku, królowa chce abym młodego pana miał na oku i ostrzegał go.
— Toć najlepszy sposób zbliżenia się, przywiązania do siebie i pozyskania.
— Nieprzyjaciela — dokończył Grzegorz. — Zbrzydzi mnie sobie...
Kobiety nie chciały tego zrozumieć.
— Druga konieczność — dodał Grzegorz — że wreszcie suknię, którą noszę, trzeba będzie dać pokropić święconą wodą i wygolić sobie koronę na głowie.
Westchnął. Frączkowa się popatrzyła na niego i ramionami ruszyła.
— Nie chce mi się wierzyć w takiego księdza.