Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom I.djvu/215

Ta strona została uwierzytelniona.

godnie. Jutro przyjdę, aby coś na przyszłość obmyśleć.
Zbilut stał tymczasem oglądając się dokoła.
— Słuchajcie — zawołał do brata razem i do nieznanego Grochowiny — a gdzieby tu się posilić? Pić mi się chce wściekle...
Targnął za rękaw Grzegorza.
— No, cóż będzie?
— Zostaniesz tu, dadzą ci pomieszczenie i strawę — rzekł bakałarz. — Naprzód ci się wyspać potrzeba, nim ja z tobą mówić będę.
— Cóż to to? przecie nie gospoda — odparł chmurząc się Zbilut — wygląda na więzienie...?
— Izba jest jasna i dobra u mnie — przerwał zwolna go pod pachy biorąc Grochowina, i popychając przed sobą na ciasne wschodki. — Idźmy...
Grzegorz poszedł też za nimi.
Weszli do komory sklepionej, dosyć obszernej, w której kątach był nagromadzony rynsztunek wojenny. Parę okien kraciastych, niewiele światła dopuszczających, czyniły ją dosyć smutną. W kącie stał tarczan Grochowiny, a na stole w pośrodku postrzegłszy dzban i kubek, Zbilut wprost nie pytając nikogo, chwycił się do nich. Ale, oboje było próżne.
Z pogardą postawił je nazad i obejrzał się.
— Jeść! — zawołał — i pić!
— Wszystko przyjdzie swego czasu — rzekł