Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom I.djvu/216

Ta strona została uwierzytelniona.

Grochowina — a mnieby się widziało, abyście naprzód na mój tarczan szli spocząć.
Bakałarz stał z niewymownym litości wyrazem przypatrując się odzyskanemu bratu.
— Zbilut — rzekł poważnie. — Chceszli abym ci bratem był, stań-że się takim, byś mi wstydu nie czynił.
Będziesz miał wszystko, co ci potrzeba, oddam ostatnie, podzielę się z tobą czem mogę, ale hultaja nie ścierpię...
Zbilut zdawał się słuchać, piąte przez dziesiąte rozumiejąc ledwie.
— Alboś ty mi brat albo nie brat — odezwał się — a jeżeliś mi brat, to mi powinno być wszystko w bród! Za co ja mam nędzę cierpieć, kiedy ty w flamskiem suknie paradujesz.
— Alem ja na nie zapracował! — odezwał się Grzegorz.
— To i ja z kordem w ręku, ino mi dać co się należy, potrafię też po łbach ludzi walić, bo to jest szlachecka sprawa, a ja jestem szlachcic zawołania Strzemię. Klechą, jako żywo nie będę, a w rycerskiem rzemiośle nikt mi nie sprosta!
Wyciągnął pięść, ale zachwiał się na wązkiej ławie, na którą padł, i gdyby go nie pochwycił Grochowina, na ziemięby się stoczył. Silny drab, raz go ująwszy, rzucił na tarczan i dał znak Grzegorzowi, aby był o niego spokojnym.