ale obrażeni, którym zalał za skórę, nie chcieli z nim mieć do czynienia.
O całym tym sporze słyszał już wiele Grzegorz z Sanoka, i usiłował Balcera skłonić, aby go zagodzono, ale napróżno.
Hocz, którego znał, chodził do szkoły św. Anny z nim razem, nie przyjaźnili się z sobą, ale ława szkolna ma to do siebie, że lub przyjaciół lub wrogów na całe życie tworzy. Hocz, ów obrońca biednego ludu, a w istocie ambitna sztuka, któremu się w radzie siedzieć chciało z innemi, spotykając się z Grzegorzem, wynurzał się przed nim ze skargami, w nadziei może, iż one dojdą do biskupa lub na zamek przez niego. Ale Grzegorz z Sanoka do spraw tego rodzaju mięszać się nie lubił. Cenił swój i cudzy spokój nadewszystko, i powiadał, że wojnę tem tylko można było tłumaczyć, gdy ją prowadzono dla zabezpieczenia pokoju.
— Te żółtobrzuchy miejskie doprowadzą nas do tego — mówił Hocz Grzegorzowi — że my nad niemi sami sobie sprawiedliwość uczyniemy, gdy nam jej nie dadzą ci, co ją dać powinni.
— Patrzajże — odparł mistrz — że z ludem ulicznym to taka sprawa, iż on dziś z tobą pójdzie na Serafina, a jutro z Serafinem na ciebie.
— Niedoczekanie! — prawił Hocz.
Parę razy już zbiorowiska ludowe, groźne w rynku i na przedmieściach przybierały roz-
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom II.djvu/015
Ta strona została uwierzytelniona.