Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom II.djvu/022

Ta strona została uwierzytelniona.

wały przed niemi, okiennice kramików zwolna spuszczano; przekupnie wystawili chleb i mięso na sprzedaż, w sukiennicach poczynał się ruch powszedni, nic nie zwiastowało żadnego usposobienia do rozruchu. Ulice nawet wydawały się puściejsze, niż zwykle...
Około tego czasu, gdy primarją po kościołach czytają, z zaułków, uliczek, kątów, zaczynała się powoli ściągać gawiedź, której na rynku nie widywano zwykle; ludzie w odzieży poszarpanej, z twarzami dzikiemi, jakby obcy tu i nieumiejący się obracać. Szli niepewnie oglądając się, aby niemi pokierowano, skupiali się, rozpraszali, szeptali z sobą, ustawiali się pod murami... Nieznacznie liczba ich rosła coraz, pomnażała się, i milczenie w gwar się głuchy zmieniło...
Nim primarja u P. Maryi się skończyła, rynek już był przepełniony. Niektórzy z tych ludzi mieli pałki na ramionach. W pootwieranych piwnicach tłok był niezmierny...
Miasto zarówno po bocznych ulicach, jak w rynku, przybrało niezwyczajną jakąś fiziognomię. O rozpędzaniu tłumu mowy być już nie mogło, składał się on z tysiąców i pomnażał żywiołami nowemi.
Wielka liczba czeladzi ciekawej... przyłączyła się do niego...
W tem, jakby z pod ziemi wyrósł, zjawił się Hocz, któremu poddano niewiadomo zkąd ogro-