Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom II.djvu/023

Ta strona została uwierzytelniona.

mną beczkę, na której stanął, aby nad tłumem tym górował...
Ze szmeru i gwaru, jaki w rynku panował, nagle cisza stała się wielka, i Hocz głos zabrał.
Miał on już dobrą wprawę w ton i sposób, jakim do ludu mówić potrzeba. Wymowa tu niekonieczna i logika nie jest niezbędną, ale krzyczeć głośno, a bić musi orator w krzywdy, uciski i uciemiężenie. Hoczowi to przychodziło łatwo, bo miał za sobą istotnie sprawiedliwość.
— Chodziliśmy na ratusz, kłaniali się i przedstawiali na próżno, odpędzono nas precz. Słuchać nie chcą, swoje robią, a biedny lud o nędzę przyprawiają. Dla kilku złych mamyż ginąć wszyscy? Lepiej, żeby oni zginęli. Potem naszem się zbogacili, krew z nas wysysają...
Mówił tak coraz goręcej, a lud stojący coraz żywiej mu okrzykami potakiwał. Ruch się zrobił w tych ściśniętych gromadach. Zaczęto krzyczeć.
— Na Serafina! na Graciarza! na Winka! na Balcerów! na gałąź z niemi!!!... Burzyć domy...
I jakby na dany znak tłum ten i zbiegowisko, podzieliwszy się na gromady, runęło ku ratuszowi, rozpłynęło się po ulicach...
Hocz sam prowadził jedną kupę, w pałki zbrojną. Na ratuszu niebyło już nikogo, ani raj-