duszce potrzeba było nieznacznie przenieść. Magyar kazał słudze, który mu pomagał, wziąć ją na ramiona i umieścić w saniach, na których on i Kottanerin jechać mieli.
Wziął tedy drogocenny pakunek chłop, a w dodatku okrył go ogromną skórą krowią wyprawną, z długim wiszącym ogonem, który z tyłu spadał i we wszystkich przypatrujących się odjazdowi fraucymeru wzbudził śmiechy szalone.
Ruszyły sanie z pod dolnego zamku w Wyszehradzie, ale za niemi w ślad biegła trwoga, aby nie odkryto, co się w nocy stało, nie wysłano pogoni i nie pochwycono rabusiów.
Kottanerin usadowiła się wprost na poduszce z koroną, choć nie bardzo jej wygodnie być musiało. Co chwila ona i jej towarzysz oglądali się i przysłuchiwali, a nuż! gonią.
Na zamku wszakże, ani drzwi popsutych, ani w kaplicy nieładu nie dostrzeżono...
Pomimo pospiechu, wpół drogi popaść było potrzeba. Magyar z sań zdjął poduszkę i dla bezpieczeństwa położył na stole przed Niemką, aby ją ciągle na oczach miała...
Na tem niekoniec.
Noc już była czarna, gdy nadciągnęli nad brzeg Dunaju, naprzeciw Komorna. Tu rzekę po lodzie przebyć było potrzeba...
Puszczono się wprost, nie przypuszczając, aby lód mógł osłabnąć.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom II.djvu/110
Ta strona została uwierzytelniona.