clerzy — król jest w swoim namiocie i już do jutrzejszej się przygotowuje potyczki, która nas nieochybnie czeka, bośmy w okół otoczeni. Chodźcie.
Cokolwiek zawahawszy się wstał Grzegorz, poprawił kożuszek na sobie i wzdychając szedł za podkanclerzym.
W gołem na polu, na śnieżnej zamieci, pootuleni opończami, nieopodal stali, cicho radząc rycerze polscy, starszyzna: Jan z Bobrku, Piotr Nałęcz, Paweł z Sienna i inni. Gwarzyli po cichu, ale z żywością wielką, gdy Piotr ze Szczekocin nadszedł z Grzegorzem.
— Do króla chodźmy — rzekł przystępując podkanclerzy.
O kilkanaście kroków był namiot Władysława, z prostych wojłoków, mały i ciasny. Świeciło się w nim trochę, a przez co chwila uchylane opłotki widać było ciżbę we wnętrzu. Młodzież napełniała namiot.
Czeladź tymczasem u ognia chudego zamarzłe rozgrzewała wino i resztki skostniałego od mrozu mięsa.
Władysław stał w pośrodku, hełm zdjąwszy ze skroni, z włosami rozpuszczonemi, z oczyma błyszczącemi, z czołem promieniejącem. On, Tarnowscy, Zawiszowie, żywą prowadzili rozmowę. Kardynał obok w drugim namiocie znajdował się na modlitwie...
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom II.djvu/202
Ta strona została uwierzytelniona.