Gdy starszyzna ukazała się u wnijścia, rozstąpili się młodsi, król zobaczywszy ich gromadą wciągających, zmarszczył się trochę.
Podkanclerzy zdjął szyszak i głos zabrał.
— Przychodzimy do miłości waszej — rzekł — z obowiązku sług wiernych. Szliśmy naprzód nie zważając na nic, lecz dalej chyba kości położyć przyjdzie. Wojsku żywności brak, konie padają, mróz ściska, Turcy nas osaczają, a zima i śnieg dobiją.
Miłościwy panie, myśmy ginąć gotowi, ale tobie młodemu i do wielkich przeznaczonemu zwycięztw i dzieł, nie możemy dać tu zastrzęgnąć marnie...
Zwycięzcami byliśmy, ale czas powracać! czas...
Wszyscy za podkanclerzym potakująco zawtórowali.
Król drgnął z niecierpliwości.
— Na Boga — zawołał — wracać, wracać, gdyśmy u progu zwycięztwa?
— Progu tego nie przestąpimy — rzekł podkanclerzy. — Ludzie padają jak muchy... Nie przed Turkiem ustąpim, ale przed mrozem i śniegiem, przed głodem!
Mruczenie i kilka głosów potwierdziło słowo Piotra. Król stał widomie zafrasowany...
Wtem z boku podniosła się ścianka i kardynał w sobolowej szubce wcisnął się do namiotu.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom II.djvu/203
Ta strona została uwierzytelniona.