Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom II.djvu/276

Ta strona została uwierzytelniona.

Czas jakiś podumawszy Wątróbka wtrącił.
— Przecież już niedarmośmy szli, gdy Szumen i Petrecz zdobyliśmy po drodze.
— No i Warna się poddała — wtrącił Piotr z Latoszyna, ale to wszystko na nic, jeśli ich jutro nie pokonamy.
— Król jest najlepszych nadziei — począł Zawisza. — Biada tylko, że mu od siodła wrzód na nodze nabrał, bo na koń ciężko wsiąść będzie, przy Bożej pomocy jednak, zważać na to nie myśli.
Rozmowa wlokła się tak przerywana, a noc nadchodziła. Wśród ciemności ognie tylko oddalone i bliższe rozsypane na czarnej przestrzeni widać było. Niebo się wypogadzało, wiatr ustawał. Kupka z pod namiotu powoli się rozchodzić zaczęła.
Pozostał tylko jak przykuty tęsknicą Grzegorz z Sanoka przy rannym.
— Niewypowiedziany ból w sercu czuję — rzekł cicho — gdy na naszego młodego pana patrzę, niewinnego baranka, wydanego na ofiarę tej dziczy, za dobroć swą i wielkie serce. Nie mogę się złym przeczuciom obronić!
— Ale! Zasię! — żywo odparł ranny — ja tak znowu wielkiego niebezpieczeństwa nie widzę. Jest nas niewielu może na te tłumy niesworne pogańskiej hałastry, ale z naszych każdy zbrojny