Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom II.djvu/283

Ta strona została uwierzytelniona.

ręce podniósł do góry. Wtem pułki, które króla popierać były powinny, zachwiały się w miejscu i rozsypały jak bicz paciorków, gdy nić trzymająca go pęknie... Huniad szedł za królem jeszcze...
Mistrz zamknął oczy przerażony, a gdy je otworzył, w dali nie zobaczył już nic oprócz gęstego tłumu janczarów i Turków, rozbiegających się w pogoń na wszystkie strony...
W taborze zadrżało wszystko... ludzie przytomność stracili. Niektórzy chwytali konie i dosiadłszy je, jak szaleni puszczali się nie patrząc gdzie biegli, oślep wrogowi pod miecze...
Grzegorz z Sanoka stracił też przytomność, nogi ugięły się pod nim, w oczach zaćmiło, w piersi zabrakło oddechu...
Orzeźwiła go rzucana na twarz woda i wołanie pachołka królewskiego, który mu do konia służył; lecz Grzegorz ani go zrozumieć, ani posłuchać nie mógł. Jak dziecko się dał pochwycić, na koń rzucić i pociągnąć sam już nie wiedział dokąd...
Słyszał tylko wrzask bojowy po za sobą, dokoła, w powietrzu, świst strzał, jęki konających... potem głuche wrzenie i szum, potem wiatr szeleszczący w gałęziach drzew...
Gdy do przytomności przyszedł, leżał na ziemi, wśród zarośli, a nad nim wierny Petrek klę-