Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 1 026.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Młody musiał wszakci na ten czasu przeciąg rachować, iż on starczy aby mu się stary Wojusz wyburzył. Zwalniał kroku dla większej pewności, tak, że jadący równo z nim stary, stanął obok z koniem — i pierwszy raz sobie znowu w oczy spojrzeli.
Młody, w którym już ostygło, uśmiechał się, stary burczał ochłonąwszy też znacznie. Pot tylko z czoła ocierał.
Jechali dobry czas nic nie mówiąc do siebie.
Chłopak teraz, gdy się w nim namiętności ukołysały, krew wzburzona uspokoiła, wyglądał ślicznie, rozwitły [1] bujną młodością.
Samo szaleństwo jego miało pewien wdzięk, któremu mógł się dać ująć stary dozorca. Łatwo to pojąć było.

— Żebym był do stajen nie poszedł, chorego konia pańskiego opatrywać — odezwał się Wojusz — konia, na którym on już nigdy siedzieć nie będzie, a codzień go sobie przyprowadzać każe... żeby nie ten koń! nie byłbym ci ja dał się wyrwać ze psy i z temi psubraty, co za tobą poszli na rozpustę!... Co tobie ojciec sprawi, łaźnię czy kaźnię — to jego rzecz — ale że ja (dodał zwracając się z pięścią do jadących z tyłu), że ja tym łozami do krwi skórę wygarbuję, to tak pewna jak żem dziś żyw, i że się zowię Wojusz Sowa, i żem zawołania Półkoza, i żem ciebie na trutnia wychował...

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – rozkwitły.