Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 1 074.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zula, jedź! Przynajmniej z tobą dusz nie pogubiemy, o Bogu nie zapomnim, a padniemy, będzie komu Requiem zaśpiewać.
Dwie swory psów i klechę — dodał zuchwale — muszę z sobą wziąść.. to darmo.. Nie pojadę bez nich...
Wojusz buchnął łajaniem.
W tem stała się rzecz niepojęta, klecha jakby rażony nagle myślą jakąś, zawołał, aby mu dano opończę i poszedł do konia.
Rzekł stanowczo:
— Jadę!
Widząc to pachołkowie śmiechem parsknęli. — Wojusz się gniewał. — Zaczął burczeć.
— Jedną tylko gębą więcéj! Ciemięztwo będzie! klecha się podbije i zostanie gdzie...
Lecz w mgnieniu oka Zula już był odziany, agendkę do kieszeni kładł.
— Tak — rzekł — słuszna rzecz, Boga wam przypominać będę, zdam się. Chleba nie odjem wiele.
Postawiwszy na swojem Pawlik, zdawał się już o to nie wiele dbać. Odwrócił się od księdza, który z tyłu pozostał.
Konia ściągnął chłopak, po podwórcach butnem rzucił okiem, jakby je żegnał i nim się Wojusz opatrzył w czwał puścił się za bramę... Za nim konie czeladzi, nawykłe go ścigać, wyrwały się jak szalone, nie było ich strzymać.