Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 1 136.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

jak nadzieja oparcia się nikła, jak śmierć męczeńska przystępowała wolnym krokiem...
Musiał cierpieć za nich i za siebie, ale nie zwilżyło mu się oko. Spojrzał na swą wierną gromadkę, podniósł do góry miecz i z nią padł na niewiernych tłumy.
— Miłościwy książe — zawołał Rościsław — życie wasze więcej warte niż wszystkiego żołnierza, bo wy ludom wodzem jesteście! Ocalić was musiemy, przebić się trzeba przez nich — do lasu... tam bezpieczni będziemy!
Książe nie słuchał, — rąbał i siekł zajadle... Poznali w nim wodza Tatarzy i opasali go kołem, które się jak pierścień ściska. Co zaskoczy śmielszy to ginie...
Rościsław, Janicz, Ślązaków i Niemców co najsilniejszych garść dostają kroku przy księciu, zasłaniają go piersiami. Pawlik dzieciak zwija się jak szalony z nieopatrznością tego, co nigdy w boju nie bywał... Wojusz zabiega i zasłania...
Naprzód! — krzyczy Rościsław[1]
I naprzód prą się rycerze — ale napróżno. Konie się potykają i padają na trupach, na konających, co im rzeżą wnętrzności, ludzie zsuwają się na ziemię i już z niej nie wstają. Rycerze jeżą się strzałami, które w nich utkwiły.

Na Klemensa z Pełcznicy bies jakiś zarzucił sznur, zdusił go za szyję i z konia obalił.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.