Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 1 218.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Ręce na piersiach założywszy, dumała brwi marszcząc Zonia. Przystąpiła do męża.
— Tyś ją widział?
— Ja? Albo to ja Biskup? — rozśmiał się Werchaniec. — Mnie tam nie puszczają.
— Pewnie wyrostek być musi — odparła zadumana. — Tacy ludzie jak on, starzejąc, coraz na młodsze polują. Ja ich znam...
Splunęła.. Poszeptali z sobą poufale. Zonia odeszła nachmurzona.
— Co mnie do jego duszy! — wyrwało się jej po małym przestanku. — Niechaj przepada kiedy chce! Będzie grzech straszny, na niego spadnie. Będą go pozywać i od czci sądzić, gotowi skarżyć do Rzymu.
— To jego rzecz, — zakończył mąż — a nasza las dostać! Ma on plecy wszędzie! wykłamie się i wykręci...
Nazajutrz rano Zonia poszła do dworu Biskupiego, wróciła zła i zasępiona, lecz mężowi już nie mówiła nic. Przeklinała, pluła, narzekała na swą dolę i całowała obrazki.
Trzeciego dnia rano poczęła się przystrajać jak na drogę.
W alkierzu stała dawnym obyczajem malowana w kwiaty jaskrawo skrzynia wielka, okuta misternie, na dwie ciężkie kłódki zamykana. Zawierała ona w sobie wszystkie kosztowne szaty, futra, klejnoty, które składały bogactwo ochmistrzyni.