Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 2 011.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

rysowało się — niby historja dnia wczorajszego, dzieje puszczy i tych co w niej żyli... Biegłe łowca oko odczytywało to pismo łacno, a psi mu się radowali naszczekując wesoło.
Był ranek zimowy jakich mało, przecudny, cichy, spokojny, do marzenia dla starców stworzony.
Co żyło ptactwa w lesie ruszało się zwiedzione słońcem i pogodą, a powietrzem łagodnem, jak gdyby już skowronek na wiosnę zadzwonił.
Wiewiórki ze spiżarni swych w dziuplach powyłaziły umywać się i nakryte ogonami stały z nastawionemi uszkami, dowiadując się czy kto nie czatuje na nie. Dość było ledwie dosłyszanego szelestu, grudki gdzieś spadającego śniegu, aby się wnet jednym schowały skokiem. Ryś na rosochatem drzewie kociemi rozglądał się oczyma, pod siebie i do koła; ranek był tak piękny, iż mógł mu pastwę wyprowadzić na przechadzkę. Z kotlin pod lasem wyglądały długie słuchy zajęcze, których właściciele podniósłszy się na tylnych skokach rozglądali się i rozsłuchiwali także, ażali bezpiecznie było na śniadanie wyruszyć.
Nawet zbudzony zabłąkanym słońca promieniem, dobrze pod kłodą w liście zgniłe zaszyty niedźwiedź zaspany jeszcze, oczy ociężałe otwierał dziwując się, że mu już wstawać kazano. Wiedział on, że nie dospał, i gniewał się na słońce bałamutne mrucząc, odwrócił łeb kosmaty,