Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 2 016.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

jęki i chód w śniegu i spadanie kropel wody, które gdzieniegdzie słońce z gałęzi zrzucało.
Werchaniec trochę podjechał na polankę, rękę do prawego ucha przyłożył i namarszczył się gniewnie.
Coś mu tam w ucho niedobrego powiedziało powietrze.
W chwili gdy się tak sunął na polankę dalej, z prawej strony zając spłoszony z pod pniaka, stanął na tylnych skokach, spójrzał i w powolnych kilku susach szmergnął przed samym koniem Werchańca, jakby się z niego prześmiewał. Z razu pochwycił on oszczepek i chciał nań cisnąć, ale mu się sznurek zaplątał pod ręką od rogu, i nim się od niego uwolnił, już długouchy, mało co żywiej uskoczywszy, w zaroślach mu zniknął.
Łowiec zaklął okrutnie, Biskup z politowaniem uśmiechnął się kwaśno.
W tem lekkie szmery na przedzie się słyszeć dały, Werchaniec stanął, Biskup podjechał żywiej, wyprzedzając go na skraj lasu.
Wedle wszelkiego podobieństwa, tędy musiał zwierz wypaść na łowców.
Zachmurzona twarz Biskupia, którą nie łowieckie troski poorały, w chwili gdy podjeżdżał ku lasowi zmieniła się. Stał się już tylko namiętnym myśliwcem, wszystko inne precz poszło z głowy. Z oczyma wgłąb lasu wlepionemi,