Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 2 043.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

na obiad wołać raczy! Posły biegają na wsze strony, nagląc, abyśmy szli.
— A wy? — zapytał staruszek.
— No? a wy? — powtórzył ks. Janko.
Gospodarz za całą odpowiedź, wysunął swe obrzękłe, futrem obwinięte nogi.
— Ja! pójdę! — zawołał stanowczo Janko. — Tak! pójdę! Męztwo potrzeba mieć, aby wbrew i zawsze prawdzie dawać świadectwo! Łatwo narzekać i łajać za oczy — pora przyszła stanąć oko w oko! Pójdę!
Stęknął ks. Jakób.
— Miejcież się na baczności, — szepnął bardzo cicho. Jedno z dwojga, chcecie skarzyć[1] do Rzymu, po cóż mu w ręce się dajecie? Cóż będzie, gdy was tam ująć każe i do więzienia da wrzucić?
— Nie może być! nie targnie się! nie będzie śmiał! — krzyknął Janko. — Kapitułę do więzienia!
Starowina głową pokręcił, czapeczkę nacisnął na uszy, poprawił kożuszka — nie rzekł nic.
— Pójdę ja, ale nie tylko ja sam — mówił Janko, — gardłuję zatem, aby szli wszyscy nasi, i pójdą. Staniemy mu jako mur, jako opoka, jako wyrzut, jako głos sumienia mężnie. — Niechaj się dzieje co chce...

— A jeśli tak zuchwałym jest jak głoszą? — zapytał gospodarz.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – skarżyć.