Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 2 072.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

a ks. Szczepan czuwał, ażeby ich o zmierzchu z latarkami porozprowadzano do domów.
Gdy Biskup nazajutrz wstał, a Wit się stawił doń z językiem, pierwsze słowo jego było:
— Cóż tam! gołąbki moje jak noc w gnieździe nowem spędzili?
Trzeźwiejszy teraz Półkoza głową trząsł, chmurny był.
— Twardzi ludzie, — rzekł, — żeby który pisnął. Modlą się.
— Zmiękną oni! — odparł Biskup. — Pamiętaj mi! chleb i woda.
— Wiem, i chleb dałem spleśniały i wodę śmierdzącą — dodał Wit. — Zrobi się co każecie, byle mi tam do nich nie chodzić.
— Czemu? — spytał Paweł.
— Nie wiem czemu, straszno mi się robi gdy ich widzę — rzekł Wit. — Nie zwykłem się ja bać niczego, ani krwi, ani jęku, ale z ludźmi co się nie skarżą a modlą...
Biskup ostremi go zmierzył oczyma.
— Zbabiałeś i ty! — zamruczał.
W tem nadszedł ks. Szczepan, który także o więźniach wiedzieć był powinien. Spytał o nich zaraz Biskup niespokojny — i nie otrzymał odpowiedzi. Powtórzył pytanie.

— Dłuższego czasu potrzeba, — odparł przybyły — nim się opór ich złamie. Poddadzą się, choć zapewne nie wszyscy i nie rychlo[1].

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – rychło.