Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 2 135.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Nim miał czas usta otworzyć, zagadnął go Bolesław.
— Prawda to? Coście wy uczynili! Na Boga! Na coście się ważyli! Na mnie spadnie kara za zuchwalstwo wasze! Jam tego nie chciał, nie przyzwalałem, nie kazałem!!
— W. Miłość rzekliście, iż nie rozkazujecie, ale nie bronicie. Czas było tego łotra, który bezkarnie broił, nauczyć, że nie wszystko mu płazem uchodzić może.
— Pasterz! Biskup! — wołał Bolesław. — Pójdą na mnie skargi do Rzymu — interdykt rzucą. My pozbawieni będziemy kościoła, mszy, modlitwy!!
Załamał ręce.
Żegota uspokoić się go starał.
— Ten, ktoby się za tego jawnogrzesznika ujął, — rzekł — uznał by się wspólnikiem jego. Są przecie sprawy jego oczywiste, na które wszyscy patrzyli!
— Ale on za nie przed Bogiem i Najwyższym Pasterzem jest odpowiedzialny, nie przed wami — zawołał książe przerażony ciągle. — Gdzież on jest? coście z nim zrobili?
— Oddaliśmy go do Sieradzia, pod straż ks. Leszkowi — rzekł Toporczyk.
Bolesław za głowę się pochwycił.
— Rzekną więc, iż się to stało z naszej naprawy i rozkazania!