Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 2 212.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Za nim ciągnący widać było oddział.
Dosyć liczny, na małych konikach kosmatych, w kożuchach i czapkach wysokich, zbrojny w łuki, proce i krótkie pociski drewniane, wiszące jak klocki, lub za pasy pozatykane.
Dwa oddziały opodal zostały od siebie, bo ten, który przybywającemu towarzyszył, zatrzymał się w lesie, jakby mu to wprzód nakazano.
W pośrodku między niemi zjechali się wódz i młodzieniec, cichą rozpoczynając rozmowę.
Nie trwała ona długo, porozumieli się wprędce, wódz dał znak swoim, aby za nim jechali. Ale w chwili, gdy się już ruszyć mieli, młody pochy, lił[1] mu się do ucha i żywo mówić coś zaczął. Zatrzymano konie...
Starszy wódz chwilkę się namyślał tylko, powtórnie znak dał, aby ludzie jego stanęli.
— Kruk! — zawołał do czarnobrodego, — nie potrzeba mi was. Zostańcie tu i czekajcie na mnie. — Jadę sam.
Jeden ze starszych rycerzy, syknął.
— Sam! a bezpiecznież to?
Uśmiechnął się wódz pogardliwie.
— Niebezpieczeństwo równe w pół kopy, jak jednemu, — rzekł — a może większe, gdy nas kupa będzie.
Jadę sam!

Z podziwieniem spojrzeli po sobie ludzie, gdy

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – pochylił.