Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 3 065.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Ks. Szczepan odgróżek słuchając, głową potrząsając — pocałował go w ramię.
— Ojcze — odparł. — Nie o piorunach dziś nam mówić! Co było, to było. Wy o niczem nie wiedzieliście, ludzie na was winę zrzucają. Zgodę trzeba robić, ranę smarować! Przyschnie to!
Szeptali cicho, Paweł go chwycił za rękę.
— Myślisz, że ja kiedy poddam się im — a zemsty wyrzeknę? Ja? Znasz ty mnie?
Szczepan mu dokończyć nie dał.
— Tym czasem, — powtórzył — zgody potrzeba — milczeć musiemy.
— Milczeć będę... — odparł Paweł — ale tu. I za pierś się pochwycił.
Znowu się zaczęły szepty i spory. Ani pierwszego ni drugiego dnia, biskupa uchodzić nie mógł przybyły[1] Trwało rozprawianie dni kilka. Często zrana stawało porozumienie, a wieczór zrywano wszystko. Kanonik umiał wszakże ukołysać i uspokoić ks. Pawła do czasu — zgodzili się i poseł jechał już nazad do Krakowa.
Z wesołą prawie twarzą wywiódł go biskup w podwórze.
— Nie daj mi tu zdychać na tej pustyni — rzekł, nie trzymajcie mnie na uwięzi!
— Musicie dotrwać, aż z Opolskim zgoda stanie — odparł Szczepan — naówczas reszta pójdzie łatwo.

Został znów biskup z Wierzeją sam.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.