Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 3 109.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pawle, mówił do siebie sam, czegóżeś ty upragnionego, pożądanego dosiągnął w żywocie swoim? — Nic! Słabi tryumfują nad tobą, urąga ci się pospólstwo... tłum cię palcami wytyka... przebaczono ci bo wzgardzono tobą!!
Nie! nieskończyło się życie jeszcze! Nie! Teraz się ono dopiero rozpocząć może. Leszek jeden nie sprosta mi! Obalę go, podkopię, wywrócę... Okażę siłę moją! Zwyciężę!
Tych słów domawiał w duszy swej, gdy do izby, w której oknie stał, wszedł mężczyzna z głową siwą, przyodziany z przepychem, kołpak trzymając w ręku.
Możny to był pan i znaczący człowiek, poznać było go z postawy, chodu, z lica dumnego, którego zasępienie choć ogólną mogło się tłumaczyć żałobą, znamionowało razem charakter zgryźliwy, podejrzliwy, niespokojny.
Szedł ku Biskupowi zwolna, jak człek w domu tym poufały, nie gość, a domownik prawie. Szedł roztargniony patrząc pod nogi, myślami ciężkimi, które w sobie niósł tak zajęty, iż niepostrzegł jak biskup usłyszawszy chód, zwrócił się, podszedł ku niemu i tuż stanął.
Podniósł i gość blade oczy na niego, ale zaciśniętych mocno ust nie rozwarł jeszcze.
Oczyma tylko z początku mówili do siebie i zrozumieli się. Na obu znać było wielkie brzemię wspólnie dźwigane.