Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 3 119.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

wczorajszego na stole, a twarz miał co się mu rzadko trafiało posępną.
— Cóż tam? — zapytał Biskup ziewając — będziemy dziś niedźwiedzia szczuli, co go łowcy żywcem wzięli?
— Hę? niedźwiedzia? — odezwał się Kaczor. Ja bo lękam się, aby nas nie poszczuto...
— Coś ty oszalał? — spytał Paweł.
— Nie[1] — Na sercu mi strasznie markotno — rzekł sługa — słyszę, że o mil kilka kręcą się jakieś oddziały Leszkowe, kto wie co one mają na myśli i czego tu szukają.
Ks. Paweł śmiał się z tej obawy.
— Szukają po czasie litwinów, którzy już z łupem do domu poszli. Cóż za dziw, że się tu Leszkowi ludzie kręcą! Czyś już i ty tchórzem się stał!
— Wolałbym ażeby ich w bliskości nie było.
— Co ci do głowy przystąpiło, — fukał biskup. Mieli czas na mnie się zasadzać, gdym bliżej był a nie ważyli się...
— Ja im nie wierzę! — westchnął Kaczor.
Biskup, który wstawać począł, oburzył się na niewczesnego proroka.
— Idźże ty mi precz z baśniami temi! — odparł.
Kaczor się nie dał wypędzić.

— Cóż by to W. Miłości szkodziło, — rzekł, — gdybyście trochę gdzieindziej posiedzieli, a nie

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki lub następny wyraz (Na) winien być małą literą.