Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 3 179.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

czynienia nie miał i spał dużo, albo nawał roboty, gdy kto na zamek zajechał, tak, że spocząć mu nie dawano. Skarżył się też, iż mu jego osyp, mąkę, krupy, piwo wyznaczone i sól nie wydawano w porze, skąpo, złą miarą i nie najlepsze.
Sam sobie jedzenie prażył, w czem mu zwykle jedna ze stróżek zamkowych, które z przedmieścia tygodniami na służbę przychodziły — pomocą bywała.
Niekiedy w braku innego zajęcia, Wrzos łyżki strugał z lipiny, a miał to przekonanie, że piękniejszych nad nie, nikt na świecie robić nie mógł.
Jednego wieczora, gdy Wrzos na stopniach siadłszy u bramy, rozpowiadał dwom pachołkom z załogi o tych dawnych czasach, gdy to tu ludno bywało, a zapalił się mocno w opowieści swojej — zatętniało, zahuczało, i pięciu konnych wpadło na podwórze zamkowe, a jeden z nich wprost na niego, wołając kędy klucznik był.
Wstał uchylając wytartej z futrem czapczyny Wrzos — (bo jesień już była i w uszy marzł).
— Izby oporządzać! ognia zapalić! — wołał przybyły. — Gościa mieć będziecie lada godzinę. Tylko go patrzeć!
Wrzos ośmielił się spytać, jaki to miał być gość, bo się przyjęcie dostojeństwem mierzyło.
— E! stary! — odparł przybyły — wy jeźliście