Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 3 191.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Sposobiono przecież wozy, a ks. Wojciech przyjechał z Krakowa z pieniądzmi i odzieżą, która mogła być na drogę potrzebną.
Namawiał do stolicy, wahał się ks. Paweł, parę dni tak upłynęło. Gdy nań nalegano, odezwał się.
— Wieźcież mnie dokąd chcecie! Jedno mi już gdzie siedzieć będę, bylebym kościół miał... Nadeszły dni pokuty. Niewiele już czasu wedle przepowiedni zostało mi na nią.
Stan ten człowieka, który dawniej nie dawał sobą rządzić nikomu, a na samą myśl, że ktoś mógł mu swą wolę narzucać oburzał się, na przekór czyniąc — obudzała litość w otaczającem go duchowieństwie.
Mąż woli potężnej był całkiem złamany.
Dziekan za Krakowem był, a choć ks. Paweł nie życzył go sobie dla mieszczaństwa niemieckiego, które górę w nim brało — nie sprzeciwił się.
— Wieźcie i do Krakowa, gdy chcecie — odparł obojętnie. Wszystko mi jedno...
Na pół już drogi, Kaczor dobył z milczącego pana życzenie spoczynku. — Zatrzymano się w Tarczku.
Był tam niewielki dwór, w którym przesiedzieć czas jakiś było można. Został nie dbając o wygodę i ruszać się dalej nieokazywał ochoty.
Na zamku Sieradzkim pusto było i smutno lecz bezpiecznie i zaciszno na zimę, gdy w Tarczku,