Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Tomko Prawdzic 020.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

wości swej miewał czasem chwile cierpkie, gryzły go kłopoty, czyniące niecierpliwym, opryskliwym i przykrym. Ona to wszystko uśmiechem lub słówkiem, które jej serce podyktowało lepiej od najwykwintniejszego rozumowania, umiała uśmierzyć, ukołysać i zbolałe serce ugoić.
Przeżywszy z sobą w stanie małżeńskim lat piętnaście państwo Prawdzicowie, jednego tylko żałowali. Bóg nie dał im potomstwa. Oboje w początku okrutnie na to cierpiąc, gdy się postrzegli, że częste wspomnienie zwiększało ich boleść, przestali o tém mówić, by sobie ulżyć wzajemnie.
Jejmość z uśmiechem, choć łzy miała w sercu, cieszyła się głośno, że dziecka nie miała; jegomość zapalczywie jej ze swej strony wtórował, przywodząc dykteryjki o niewdzięczności dzieci względem rodziców.
Ale co się tam w ich duszy działo!
Modlili się potajemnie, robili wota skryte, suszyli i pielgrzymowali, ale długo nadaremnie. Aż nareszcie po latach piętnastu, jednego poranka gdy razem pili piwo grzane u dębowego stolika z warcabnicą, pani Anna podniosła się, pocałowała w czoło łysawe p. Bartłomieja, i uśmiechając się rzekła.
— Słuchajcie no panie Bartłomieju, mam Jegomości coś dobrégo powiedziéć.
— No! no! a cóż to takiego, odezwał się mąż wąsa ocierając, cóż to za rarytas, że się tak moja panno wybierasz był czajka za morze. Musi to być nie lada specjalna nowina.
— Nie mylisz się Jegomość, Bóg dobry obiecuje pocieszyć nas potomstwem.
Ktoż odmaluje co się stało z panem Bartłomiejem! Porwał