Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Tomko Prawdzic 112.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Tomko z Baronem pozostali sami na chwilę w przedpokoju, gdzie jeden chudy kanarek trzepiotał się po klatce. Drzwi otwarte do bawialnego ukazywały w nim kilka starych krzeseł, kanapę z włosienia i stolik dość nieczysty. Z trzeciej izby głos ich dochodził gderliwy, wybuchający chwilami w śród sprzeczki jakiejś dość żywej.
— Ba! pomyślał Tomko, Filozof ani chybi dysputuje.
Mimowolnie w krótce też i dysputy dosłyszeli.
— Twój zastaw nic nie wart.
— Wielmożny panie, perły.
— Zbieranina nierównej wielkości i wody.
— Wielkość! woda! rozumiem, rzekł roztargniony Tomko, jest to dysputa o początku wszech rzeczy.
Ale następne wyrazy wywiodły go z błędu.
— Dam dziewięćset ani szeląga więcej.
— Wielmożny panie! półtrzecia na miesiąc i z góry czy to może być?
— Chcesz, niechcesz, jak ci się podoba.
Potem umawiano się ciszej, Tomko już nic zrozumieć nie mógł.
— Są to formuły, mówił w duchu pocieszając się, potrzeba być wtajemniczonym.
Nareszcie drzwi się otworzyły i w szlafroku zatłuszczonym, z gołą wyschłą i pomarszczoną szyją, łysy, w okuarach, wszedł mistrz.
— Kłaniam się! rzekł.
Tomko przystąpił z uszanowaniem, pocałował go nawet w rękę podobno i zaczął mówić: —