Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Tomko Prawdzic 141.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

I czy te łzy były prawdą, nie spytał, bo czuł to głęboko, że wszelka boleść nawet najmniejsza jest swiętą i prawdziwą, a kłamana występkiem.
Jakże tu nic się niezmieniło!
Wracał do domu, gdzie zda się jednym krokiem nic nie postąpiło ku starości, gdy on w tak krótkim czasie tak bardzo postarzał. Tem wiejskim powolnym żywotem dłużej się żyje, a im kto gorętszą kąpiel bierze, tem króciej w niej trwa. Tak było z Tomkiem, bociany nowych gniazd nie układały, na strzesze mech nie porósł, trawa nie pożółkła w podwórku, a on tak zżółkł i zestarzał!
Majestatyczny zachód słońca rozpromieniał się na niebiosach i wblaskach zachodu, we wrzawie barw na tle ognistem wyiskrzonych, zdawało się słyszeć muzykę aniołów co przygrywała dnia końcowi, i kołysała ziemię do spoczynku. Ptastwo i wszelkie stworzenie ziemi, co jeszcze niema tyle rozumu by sztucznie utworzyć sobie życie, spieszyło do snu na rozkaz nocy. Ciągnęły kaczki dzikie po nad dworkiem, stada szły becząc i rycząc do otwartych im szopek, a lud prosty wracał od pracy z weselem w sercu.
Na ganeczku dworka siedziało ludzi dwoje, starców dwoje; oboje milczeli, obojga oczy a myśli nosiły się daleko.
Nie mówili a rozumieli się myśląc o swojem dziecięciu.
Syn marnotrawny powracał.
Na wschodach ganku siedziała Małgosia i bawiła się ze starym psem podwórzowym; kury i gołębie szczebiocząc chodziły koło niej, zaglądały jej w ręce. Skrzypiał żóraw od studni, bo trzódkę poili pastusi; z kościółka dzwonek wieczorny dzwięcząc pacierze za zmarłych przypominał.