Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/015

Ta strona została uwierzytelniona.

i kołpaki, konie trochę żywiej poruszać się zaczęły i łby popodnosiły.
Puszcza z obu stron wciąż się wznosiła gęsta i wyniosła, — wspaniała rozrostem swobodnym i siłą którą z dziewiczej ziemi czerpała; lecz droga niekiedy tak się stawała wązką że orszak się rozsuwać musiał i przedłużać.
Wtem po prawej ręce jadących, gąszcz zrzedniała, rozsunęły się drzewa i polanę zieloną dostrzeżono, którą twarze wypatrujących czegoś zdala, powitały weselszem wejrzeniem.
W tejże chwili prawie, Biskup konia zwolna idącego, który podniósł był głowę i powietrza nozdrzami zaczerpnął — zatrzymał i zwolna głowę odwrócił szukając kogoś poza sobą.
Zgadując jego myśl podbiegł ku niemu w sile wieku mąż zbrojny, pięknej postawy, starając się uprzedzić pytanie. Oko jego przypadkiem padło pomiędzy drzewa i przystanął zdumiony. Dostrzegł dopiero wśród polany jakby rodzaj obozowiska, które równie go jak Biskupa zdumiało...
Stanęli wszyscy jadący i ścisnęli się w gromadę.
Biskup patrzał i ręką na dolinę wskazywał. Zbrojny mężczyzna spoglądał też, ale wejrzenie jego badało próżno widok który się przedstawiał, nie mogąc sobie sprawy zdać z niego.
Na zielonej polanie u skraju lasu, nieopodal od jadących rozbity był namiot biały z powiewającą nad nim chorągwią białą, oznaczoną krzyżem