zbywało. Wszakże sam Mistrz zakonu Herman von Salza słynął niegdy jako śpiewak i poeta, w pieśniach się kochano, więc i błędni rycerze lutnię z sobą wozili, aby po drodze nuceniem się rozrywać.
Za to księgi do modlitwy, ani żadnego znaku pobożności pod namiotem Biskup nie dostrzegł. Trochę smutku powiało po jego czole, lecz myśl je jakaś prędko wypogodziła.
Starszy z braci Konrad gospodarzyć począł pod namiotem i krzątać się aby przyjąć gościa. Lecz byłto dzień piątkowy, a Biskup Iwo surowym postem nawet w podróży go obchodził, podziękował więc za ofiarowany posiłek, prosząc o kubek wody i kawałek suchego chleba.
— Zgorszysz się z nas, miłość wasza, — rzekł słysząc to Konrad i uśmiechając się lekkomyślnie — my potrzebując sił do boju, a w drodze będąc dyspensujemy się od postów.
— Rzecz to waszego sumienia i reguły której ja tak dalece nie znam, — odparł Biskup — jak skoro nie grzeszna pożądliwość a potrzeba powołania zmusza do tego...
Uczynił znak ręką i nie mówił więcéj. — Nieco opodal przysiadł na pieńku Konrad i ocierając czoło — ciągnął dalej:
— Ogromneż to pustynie! Wszakby one dziesięć kroć ba[1] więcej ludu wykarmić mogły niż go mają! Lasy i lasy którym nie ma końca. Ledwie
- ↑ Błąd w druku; powinno być – by.