wniej, teraz trochę opuszczona brama zamknięta. Nie dochodząc do wału przyparta do niego nędzna, rozkraczona szeroko siedziała buda której dach ladajako poosuwanemi dranicami pobity, cały kurzył dymem od wewnątrz płonącego ogniska. Przez małe otwory w jej ścianach, o mroku wieczornym błyszczało światełko czerwonawe.
Ludzie tu więc byli.
Niedługo na ukazanie się ich czekać było potrzeba, gdyż jak tylko stąpanie zbliżających się koni posłyszano w chacie, naprzód jedno okno przyciemniało, bo je ktoś wyglądając niem głową zaparł, potem skrzypnęły drzwi i człek jakiś wyszedł naprzeciw jadącym. Stał jak wryty u progu, zdając się oczom nie wierzyć gdy zobaczył tyle ludzi i koni.
Zbyszek chciał ku niemu podjechać, gdy Biskup ręką nań skinąwszy aby pozostał, sam się do strażnika przybliżył i pozdrowił go obyczajem chrześciańskim.
Stróż był człek stary, silny jeszcze, z brodą siwą postrzyżoną i głową odkrytą już wyłysiałą. Na sobie miał kożuszek krótki włosem na wierzch, spodnie płócienne i chodaki.
W ręku czy dla oznaki swego urzędu czy dla obrony trzymał ogromny drąg, w którego końcu kawał żelaza był przytwierdzony.
Mruknął coś niewyraźnego za odpowiedź na pozdrowienie Biskupowi.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/037
Ta strona została uwierzytelniona.