Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/041

Ta strona została uwierzytelniona.

chę zadyszany, — choć nikogo obcego u siebie nie chce, ale brata gotów ugościć. — Tylko nie z orszakiem i nie z dworem ale samego.
Wśród dworzan biskupich wybuchnął szmer dość głośny, tylko Zbyszek spojrzał na pana, czekając co ów powie...
— Rozbijcież tu sobie namioty i napalcie ognia — rzekł Pasterz — a ja pojadę na nocleg do Białej Góry, kiedy inaczej być nie może. Żal mi was, dzieci moje, ale inaczej chybiłbym celu podróży...
Wtem kanclerz biskupi, ksiądz Sylwan, nie mogąc wytrzymać zawołał głośno:
— Ale Miłości Waszej puszczać się tak samemu ani przystoi ani bezpieczna! Jak to może być żeby choć jednemu z nas towarzyszyć mu nie było wolno!
Od bramy, posłyszawszy to posłaniec powtarzać zaczął.
— Jednego tylko księdza brata puścić mi wolno, jednego!

Ks. Iwo uśmiechnął się i ręką począł żegnać swój dwór duchowny i orszak.
— Zbyszek, — rzekł do czekającego swojego ochmistrza, który stał z głową frasobliwie spuszczoną, — proszę ja cię, niech wszystkim będzie na obozowisku przymusowem dobrze... Uczyń co można...