Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/042

Ta strona została uwierzytelniona.

Rękę podniósł i pobłogosławił...
Koniowi biskupiemu nie bardzo się od gromadki chciało odchodzić, lecz ks. Iwo przemówił doń łagodnie i koń ruszył się posłuszny ku wrotom, które stróż drąg postawiwszy przy tynie, z trudnością otwierać zaczął.
U wrót stojący pilnowali aby nikt więcej wcisnąć się nie mógł za nie...
Dopiero gdy Biskup oddalił się nieco a bramę na nowo drągiem założono, wśród dworu głośniej się odezwali oburzeni księża i Zbyszek przeciw dziwactwu pana z Białej Góry, który ich niegodnemi osądził przestąpić próg swojego gródka. Stary tylko kapelan biskupi ks. Ambroży, nawykły do cichego poddawania się wypadkom, nienawidzący próżnych wyrzekań, po pierwszym wybuchu zaraz im usta zamknął tem że człowieka nie znając sądzić się nie godzi.
— A co my wiemy, — rzekł, — dlaczego ten człek dzikim się stał, i czemu z ludźmi nie obcuje! Cóż jeźli to czyni z pobożności i potrzeby ducha... Nie sądźcie abyście nie byli sądzeni...
I tak zwolna szemranie ucichać zaczęło.
Biskup tymczasem jechał stępią o drogę nie pytając, koniowi dawszy wolę, zamyślony, a pewien będąc że trafi na gródek. Za nim w oddaleniu pewnem zamkowy sługa się wlókł z głową odkrytą. Dosyć zarosła drożyna spinała się trochę pod górę, którą od zachodu resztka odbla-