patrząc na to co się dzieje nie rzekł nareście obłąkany iż tak się dziać powinno...
— A cóż tak złego dzieje się lub stało? — przerwał Biskup składając ręce. — Bogu najwyższemu dzięki, błogosławieństwo nad krajem, wiara się mnoży, kościoły budują, lud z pogaństwa obmywa... światło przychodzi!
— Patrzając tylko w niebo — zawołał Mszczuj, — pewno więcej nie widać, a na ziemi? co?
Zamilkł chwileczkę...
— Nasza ziemia na kawałki się popadała, o kawałki biją się bracia, mało tego — kto nam panuje? Ty powiesz chrześciańscy panowie — pewnie, tylko nie naszej już krwi, języka, obyczaju...
Biskup drgnął.
— Co mówisz? — zapytał.
— Wszakżem ci ja na dwór i na osobę Laskonogiego patrzał, na ślązkie książęta, na innych, na ich dwory, na ich czeladź — na ich zabawy i rządy... Wszystko to Niemcy, a Niemców u nas liczba rośnie, rośnie i my w domu sługami ich... Wasze klasztory niemieckie, wasze kościoły co mają z Niemiec wzięły, zbroi niema lepszej jak z za granic, miecza dobrego tylko od nich... Sukno wam tkają Niemcy, klejnoty kują, dobrze że chleba nie pieką. Miałem się ja na to patrzeć z założonemi rękami a dziękować że mi serce wyjadali!
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/050
Ta strona została uwierzytelniona.