Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/066

Ta strona została uwierzytelniona.

Oczy zwrócił na Waligórę, który w ogień patrzał.
— Miłościwy panie mój — jęknął — a wyż mnie ubożuchnego sługi swego nie zechcecie bronić?
— Cóżby wam pomogła obrona moja? — spytał Waligóra. — Nie moja rzecz kościelne sprawy wasze... Hetmanowi nic do kleryka, a Biskupowi do żołnierzy... Tyle wiem, mój ojcze, że was nie opuszczę i głodem mrzeć wam nie dam, o reszcie musicie myśleć sami, bo ja się na tem nie znam.
Tchnął i sapnął biorąc się za głowę Waligóra... — Hm — dodał, — za młodu bywałem to ja w Rzymie, księżych żon tam nie widziałem nigdzie, ale... różnie bywało!! gadano wszelako! Musicie słuchać rozkazania, ojcze, czasy się zmieniają...
Ks. Żegota westchnął znowu ciężko, łzy mu płynęły tak obfite że ich nie nastarczył ocierać rękami obiema. Niepewien był czy ma uciekać od Biskupa, stawić mu się i do nóg paść, prosić o miłosierdzie, czy też — co mu się zdało najbezpieczniejszem uciekać — i skryć się.
Schwycił za rękę Waligórę księżyna biedny i stękając ciągle całował ją długo, prosząc o miłosierdzie, choć słowa nie mówił, zakręcił się potem po izbie, jakby chciał coś rzec, ale spojrzawszy na chmurnego gospodarza, odpadła ochota i odwaga, — wyszedł mrucząc i znikł w ciemnościach.