Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/081

Ta strona została uwierzytelniona.

To mówiąc nad schyloną głową starego Waligóry, Biskup w powietrzu ręką drżącą krzyż zakreślił.
— Wstań, — rzekł — i idź — błogosławię ci. — Rzuć wszystko a towarzysz mi, zobaczysz oczyma własnemi jako byłeś potrzebnym... Z dawnych czasów znasz pewnie niektóre książęta, poznasz innych; zobaczysz jakim się stał ten Leszek nasz, którego my wychowaliśmy.
Waligóra powstał posłuszny rozkazaniu, lecz w męzkich oczach łzy mu się zakręciły...
— A dzieci moje? — wyjąknął po cichu.
— Cóż dzieciom twym na tym gródku zamkowym zagraża? — odezwał się Biskup, — jedna chyba tęsknota za tobą. Nie będziesz przecie tak zaprzątniętym sprawami naszemi ażebyś do domu zaglądać nie mógł. Stara niewiasta ochmistrzyni zostanie z niemi, służba wierna...
— A! bracie — matki nie mają, a ojca nic im nie zastąpi — westchnął Waligóra.
— Dla czegóż byś córek nie miał z sobą wziąć do Krakowa? — zapytał Biskup.
Słysząc to wstrząsł się Mszczuj.
— Niech Bóg uchowa! do miasta je brać — na ludzkie wejrzenia narażać! Nie — nie!
— Pobożne są, — rzekł Iwo z cicha, — gdzież większe szczęście i spokój dla nich jeźli nie w klasztorze? Gdybyś chciał, czemuby nie miały z księżniczką Adelajdą siostrą pana naszego, mieszkać w Sandomierzu?