Strach go przejmował, ale szedł, zakrywał twarz, zmienił głos — a wstrzymać się nie mógł.
— Czem wam można być pomocą? — wyszepnął zbliżając się do Ottona... — Wcale źle was do tego miejsca przyprowadzono, nasz miłościwy pan, Comes Mszczuj Odrowąż z Białej Góry, możny i wielkiego rodu mąż, nie lubi narodu waszego... Gdyby on był w domu, nicby się tu nie można spodziewać, — odpędzićby kazał...
Ja, jestem kapłanem, — choć wiem że za to pokutować mogę, radbym braci zakonnej służyć, alem ja człowiek biedny, sam i nie wiele potrafię, choćbym najmocniej chciał!!
Otto bacznie się mówiącemu przypatrywał słuchając.
— Niemcy czy ktokolwiek jesteśmy — rzekł — przecież ludzie! Nie godzi się zabijać, to przykazanie Boże, a ten zabija kto nie ratuje!
Dwóch ślicznych młodzieńców leży rannych — jęczą i nie ma ich opatrzeć komu...
Ulitujcież się — głodni jesteśmy, siły się wyczerpały. — Radźcie, a gdy tu ratunku nie można się spodziewać, dokąd się udać...
Niedaleko ztąd obozowisko nasze być musi, ale i do tego trafić trudno, a gdybyśmy się tam dostali cóż z ciężko poranionemi zrobiemy, zmuszeni jutro w dalszą drogę do księcia Konrada, który na nas czeka...
Ksiądz Żegota czoło tarł i ramionami rzucał, to ręce chude załamywał...
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/104
Ta strona została uwierzytelniona.