— Tak — dodał gniewnie prawie — kto nie z nami ten jest przeciw nas.
— Naprzód z Bogiem być muszę, — odparł miarkując się mistrz Andrzej.
Nie zważając już na brata, z wielką gwałtownością rozpoczął Jaszko.
— Dość mam tego życia sromotnego, — zawołał. — Kryć się muszę jak złoczyńca, wdziać mi zbroi nie wolno. — Lada urwisz Odrzywąs może mnie jak zbiega pochwycić i wydać... Już mi się to psie życie uprzykrzyło!
Marek przerwał mu surowo.
— Dziękuj Bogu żem cię ocalił! Czego ci się zachciewa? oszalałeś.
Oczyma wskazał mu na drugiego syna, lecz Jaszko nań wcale nie zważał.
— Jadę ztąd precz! — rzekł stanowczo...
— Dokąd? — spytał ojciec...
Nim Jaszko miał czas odpowiedzieć, mistrz Andrzej wstał do pożegnania ojca.
— Idziesz już? — rzekł z wymówką Wojewoda.
— Mam moje godziny kapłańskie — odparł zimno Andrzej...
Jaszko się dziko uśmiechnął przez ramię nań spojrzawszy. Księdzu pilno odejść było, zdala skłonił się bratu, który się zwrócił i krzyż za nim zrobił w powietrzu.
Gdy Andrzej odszedł, Wojewoda z niechęcią i wyrzutem spojrzał na syna.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/141
Ta strona została uwierzytelniona.