Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/143

Ta strona została uwierzytelniona.

— Kiedy?? Leszkaście tak mocno posadzili że on tu wiekować będzie, a póki jego tu i Iwona, dla mnie miejsca nie ma.
Leszka mi potrzeba won wyrzucić, albo lepiej — boć oni wracają wygnani.
Pokazał na szyję, jakby ją rznął. Marek uderzył go po ręku.
— Milcz! — zawołał.
Zadumał się powiedziawszy to i stanął jakby nim nagle owładnęła niepewność. Jaszko bystry skorzystał z tego mgnienia oka — i począł gorąco.
— Ty, ja, my wszyscy ile nas jest, przepadniemy czekając czegoś lepszego. Kto chce co mieć, robić musi... Odonicz i Światopełk robią a my czekamy i doczekamy się że nam głowy pobiorą... Na Leszka trzeba nasadzić wszystkich...
— Laskonogi nie pójdzie, dosyć ma do czynienia z Odoniczem, — odezwał się cicho stary.
— A Konrad? — podchwycił śmiejąc się chytrze Jaszko — myślicie że ten nie radby żeby mu uprzątnięto Leszka? Eh! eh! nie ruszy się może nań, ale i za niego nie ujmie...
A Henryk ów pobożny. —
— Z nim mi daj pokój — daj pokój! — przerwał Marek. — Ten żony słucha, a żona mu włosiennicę rychlej da włożyć niż koronę. Razem mu zaufał i miałem tego dosyć. — To — baba...