Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/144

Ta strona została uwierzytelniona.

— Obejdziemy się bez niego — szepnął Jaszko kusiciel widząc że ojciec uległ jego nagabaniu.
— Pójdzie z Leszkiem — dodał ojciec.
— Nie straszny on i jego Ślązacy — począł żwawiej coraz Jaszko. — Tam w domu mają co robić, bo się bracia jedzą...
Przerwał nagle i do ucha podchodząc ojcowskiego, jakby już sprawę miał za wygraną, począł sypać prędko.
— Powiecie żem krnąbrny, nieposłuszny, uciekł. — Wam nic nie zrobią. Ja muszę do Odonicza, do Światopełka — ja się tam zdam.
— A jak złapią was!
— Zjedzą licho, — krzyknął Jaszko. — Odonicz w mniszej sukni uciekał, ja i tej nie włożę. — Lada opończa starczy! Znam drogi, wiem przechody! Możecie się mnie wypierać — a ja jeden coś zrobić mam odwagę. O głowę już nie stoję...
— Jaszko — zawołał ojciec czulej, za ramiona go chwytając — siedziećby ci i czekać.
— Nie — nie! — odparł syn — iść mi i pomódz wam i nam i sobie. Wy Wojewodą? jakim wy Wojewodą? w niewoli, w pognębieniu!! u lada klechy pod stopą... Z tem żyć dłużej nie można...
Marek na wpół przekonany zamyślił się. Jaszko bił żelazo póki gorące.
— Zniknę tak że się ani opatrzą jak się wysunę, — dodał.