Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

jak dziecku po cichu nuciła i chudemi rękami znaki jakieś robiła nad nim...
— Nielitościwi ludzie! nielitościwi! — zawołał ksiądz do Gerona — otóż was opuścili...
Ciężki chód koni krzyżackich tętniał coraz się oddalając.
— No — a litościwi się znajdą co nas przytulą! — odparł Gero, spoglądając na niego... — Jużciż w tej szopie otwartej na cztery wiatry porzucić nas byłoby srogiem barbarzyństwem, bo, ja jak ja, ale Hans tu do tygodnia, gdy go chłód nocny obejmie — zginie marnie...
— Szopę chyba oprawić trzeba! — szepnął ksiądz, — bo do zamku ani myśleć... Zrobię co mogę.
Gero ruszył ramionami.
— Ojcze — rzekł śmiało, — ja ufam że wy coś wymyślicie...
Ks. Żegota nie mówiąc nic — głowę potrząsając, chodził i coraz to stawał nad Hansem.
— Dzierla, — odezwał się do baby pół głosem — może on żyć?
Zapytana przybrała minę wyroczni, spojrzała na chorego, przyłożyła mu rękę do czoła, wskazała na grubo obwiązaną nogę, rozpostarła ręce, podniosła je do góry... — westchnęła...
— W dobrej izbie, na posłaniu wygodnem, jakby go noc i dzień nie odstępować — poczęła żywo — czemuby nie miał żyć? Czyto z takich