Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/159

Ta strona została uwierzytelniona.

Trafia się często że to co zohydzić komu pragnłemy[1], właśnie dziwną w umyśle ludzkim sprzecznością nęci i pociąga.
Dziewczęta strasznie się lękając Niemców, niezmiernie jednak widzieć choć jednego z nich życzyły sobie. Tu właśnie nastręczała się zręczność.
Gdy ksiądz wrócił z pod szopy obie Halki nim doszedł do swojego dworku, drogę mu zastąpiły. Ksiądz Żegota, który na nie patrzał jak rosły i od dzieci prawie je wychowywał, co je uczył pacierzy, modlitw i pieśni, a kochał jak swoje, był dla nich słabym — czyniły z nim co chciały. Dość żeby mu się uśmiechnęły, a szczebiotać poczęły, stary zapomniał o wszystkiem...
Starsza Halka wnet go zasypała pytaniami.
— A! co bo się o tych brzydkich Niemców tak troszczycie których pan nasz tak nie cierpi... Licho ich tu przyniosło — no — zapowiedziano im ażeby się wybierali precz, i muszą.
— Jakże, kiedy mówią że ciężko są ranni? — odezwała się Hala...
Ks. Żegota ramionami niecierpliwie zżymnął.
— Niech ich tam! — zawołał. — Jakby się pan nasz dowiedział że mu tu jego ziemię stopami dotknęli — byłożby, było!
— Straszni są? prawda to że na głowach noszą rogi? — bojaźliwie wtrąciła druga.
Rozśmiał się ksiądz mimowolnie.

— Prawda! Rogi mają na hełmach! — rzekł —

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – pragniemy.