Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/160

Ta strona została uwierzytelniona.

ale ci dwaj ranni, młodzi są bardzo jeszcze... i — podobni do ludzi...
— I pojadą precz a my ich nie zobaczemy? — wtrąciła jedna... — A ojcze! jakby nam się chciało widzieć ich — choć zdaleka! zdaleka!
— Co się wam śni! dzieci! A pan nasz, gdyby się o tem dowiedział! — odparł żywo księżyna.
Dzieci spuściły oczy zawstydzone i zarumieniły się.
— Czyż już i spojrzeć na nich grzech? — szepnęła jedna.
— Ich do nocy już nie będzie! muszą precz! precz! — zakończył ksiądz śpiesząc do domku, i nie chcąc dalej prowadzić tak grzesznej rozmowy.
Wszystkich też zbywał prawie tak samo jak dwie Halki, ale co myślał i zamierzał — było prawie nie do wiary...
Samo wykonanie miłosiernego jego zamiaru, niesłychanie było trudne, wydawało się prawie niepodobnem, a jednak ks. Żegota nie cofał się przed niem.
Postanowił nieszczęśliwym dać przytułek w swoim dworku. Szło o to aby żywa dusza nie wiedziała o tem: Ksiądz sam miał stać na straży, dom zamknąć i żyć przy żonie, przekradać żywność, zaprzeć wrota podwórka...
Wydawało mu się to chwilami niemożliwem, to znowu — łatwem... Oprócz Dobrucha nikt do niego nie zaglądał, podżupana Telesza umiał uchodzić i uwagę jego odwrócić...