Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/162

Ta strona została uwierzytelniona.

Tak się i stało... Poszeptał z nim przed wieczorem, Dobruch się zrazu otrzęsał, opierał, ale proboszczowi nawykły ulegać, w końcu z pokorą rzekł, że zrobi co każe.
O zmroku ksiądz się spuścił z góry jawnie, w oczach wszystkich, niosąc koszyk w ręku, wszedł do szopy i nie wdając się w tłumaczenia żadne i rozmowy, dał po cichu rozkazy jakieś Dzierli, a Geronowi powiedział znacząco.
— Róbcie tak, żeby z ostrokołów patrzący myśleli, iż nocą ztąd precz jechać macie... Zbierajcie się jak do drogi.
— Dokąd? — zapytał Gero...
— Czyńcie jako mówię, — rzekł dobitnie ksiądz — widzicie że wam źle nie życzę, bo bym tu nie przychodził, gdybym co złego myślał, zaparłbym furtę i siedział na gródku...
Gero nań popatrzał, a ksiądz dodał.
— Gdyby ci baba albo ja podał rękę, wszedłbyś na tę górę?
— Trudno! — odparł Landsberg, — noga mi opuchła i boli — ale.
— Ale gdy koniecznie trzeba?
Gero głową tylko wskazał że zrobi co musi.
Zaczęły się tedy widome z góry, na wałach, przygotowania do — pochodu...
Wiązano płaszcze, zbierano odzież, zrzucano sakwy jakieś do kupy. Dzierla chodziła, kręciła się i otuliwszy płachtą, niby żegnała, kłaniała,