Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/172

Ta strona została uwierzytelniona.

Baba rękami wywijając, trzepiąc odganiała pytania, odmawiała odpowiedzi, ale śmiech i radość patrzyły jej ze starych oczów.
Weszli tak do domku, a Gero nic pilniejszego nie miał nad to by się z Hansem wiadomością o dwóch ślicznych jak anioły dziewczątkach, podzielić.
Hans wierzyć nie chciał.
— Gdzie ty tu mogłeś piękne dziewczęta zobaczyć? — zawołał. — Ileżeśmy to kraju przejechali, ile widzieli tych twarzy w białych zawiciach, a wszystkie były jak szatany straszne!
— Tych dwie za tysiące stanie! — począł Gero z zapałem. — Wiesz że u nas po miastach, i burgach, dosyć ładnych twarzy, co je słońce nie opaliło i praca nie zszarzała — alem takich jak żyw jestem nie widział, anim śnił aby być mogły na świecie!
Hans śmiał się.
— Otóż jak głodnemu chleb z ościami pachnie! — rzekł.
Gero się aż pogniewał trochę.
— Nie proste to dziewki, — dodał, — bom tych siła widywał już idących ze dzbankami po wodę, a przecie nie zachwalałem ich, bo choć której pyszczek był nieszpetny, wyglądały jak czerwone kłody, ale tym tylko skrzydła dać, poleciałyby w obłoki.
— Oszalałeś — rzekł Hans.