Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/193

Ta strona została uwierzytelniona.

pobożni, w sercach ich Bóg mieszka, niewiasta święta, mąż jej godzien...
— A przecie pod Kraków szedł! — rzekł Mszczuj.
— Toć nic, grzech ten zmazał, — odezwał się Iwo, — a wierzaj mi, trudniej jest z grzechu powstać niż w cnocie trwać... Najdroższą owieczkę co się od trzody zbłąkała, sam Chrystus bierze na ramiona. Henryk dał się uwieść namowom Marka — ludzka była ułomność, ale się opamiętał i poprawił — to anielska...
— Żona i on Niemców wiodą na Szląsko... naszym tam nie pokazać nosa, ja się moim językiem nie rozmówię z niemi, a wprzód mi on uschnie nim się niemieckim splugawi.
— Bracie! — zawołał Iwo — grzech to jest!!
Mszczuj zamilkł i namarszczył się.
— Z tego się nie poprawię — mruknął.
— Z księciem Henrykiem rozmówisz się, — z synem jego ulubionym co imię toż samo nosi i ze dworem jego polskim, łacno się zrozumiesz a księżnej owej świętej pokutnicy pewnie widzieć ci nie przyjdzie, bo ona z mężem nie żyje i w Trzebnicy siedzi...
Mszczuj milczał już nie przeciwiąc się.
— Czyń ofiarę chętną — dodał Iwo. — Serce mam trwożne! Na jawie i we śnie widzę czyhających na tego dobrego pana, który nic nie widzi, gdy co ujrzy niepomiernie się trwoży, a jest w du-